I znowu w Bachotku, ale tym razem z krewnymi-i-znajomymi Królika, czyli z kochanymi chórzystami naszymi. Kupka nas niewielka, ot, jeden mikrobusik (plus wyładowany żywym towarem samochód Andrzeja), ale towarzystwo wcale dobrane! Wkrótce doszlusowała jeszcze Lenka z mężem, a w sobotę Ewa i Andrzej Zielińscy. No i przyjechał z samego Nowego Sącza Jasiek, by uświetnić imprezę i zasilić nadwątlone basy; wiadomo, ognisko musi przecież być! I nie tylko ognisko...
Wszystko odbyło się zgodnie z planem; wprawdzie witał nas i żegnał rzęsisty deszcz, a niektórzy w nocy zmieniali pokoje z b.b. zimnych na b.zimne, aż podejrzewano onych o pójście za modą w temacie orientacji seksualnej, ale nic to!
Bo też działo się, działo!
Po pierwsze przyjechał z nami pies, a ściślej biorąc suka o wdzięcznym imieniu Dziunia. Rzeczona Dziunia, własność Izy, okazała się wcale grzecznym i ułożonym pieskiem, a raczej psiskiem (rozmiarów wcale pokanych!). Umiała się przy tym złożyć jak scyzoryk, moszcząc się w samochodzie Andrzeja pomiędzy 2-ma parami nóg, torbiszczem Izy i gitarą w solidnym pokrowcu, którego koniec plasował się gdzieś w okolicy Andrzejowego łokcia, co nie przeszkadzał rzeczonemu prowadzić pewnie i z wdziękiem.
Dziunia chodziła z nami wszędzie, z kuchni dostawała smaczne kąski, a w nocy leżała pod stołem cichutko jak myszka i tylko rytmicznym uderzeniem ogona odnotowywała nasze nocne wycieczki do toalety, jak to w słusznym wieku bywa...
Rozrywek w Bachotku była cała kupa, począwszy od spacerów po okolicznych zakątkach, a skończywszy na... ale najpierw o zakątkach.
Dwa najpiękniejsze w okolicy leżące w dole czarodziejskie jeziorko Skrzynka, w którym odbijało się niebo, oraz widok z mostku Jadwigi na leżącą w obrębie rezerwatu Bachotek rzeczkę Skarlankę, spinającą jeziora Bachotek i Strażym, nie zawiodły niżej podpisanej, zachwycając bez reszty szacowne grono spacerowiczów. Nawet Ania, utrudzona urzędniczą harówką, gdy zobaczyła - po wejściu na wysoką skarpę - wyłaniające się nieoczekiwanie wody jeziorka, lśniące w słońcu, zapomniała o zmęczeniu i wraz z innymi oddała się z zapałem fotografowaniu.
Niektórzy tak się zachwycili Skrzynką, że w niedzielę, nie zważając na podłą pogodę, w drodze z kościoła nadłożyli drogi, by pokontemplować sobie nabożnie w tym uroczym zakątku, którego piękna trudno przecenić!
A czasu na kontemplację nie było zbyt wiele, był on bowiem wypełniony po brzegi a pokrojony jak tort posiłkami, na które wiara ściągała ochoczo i z niezmiennym apetytem, czemu niektórzy dziwili się: gdzież się to wszystko mieści?!
Jednym z punktów programu była wymyślona na wzór gry planszowej gra terenowa, nazwana wdzięcznie chórową grą bachotkową. Towarzystwo podzieliło się na 3 grupy: soprany, alty i basy (tenorów niestety nie stało..). Każda grupa, rzucając dwiema (dla pewności) pokanymi kostkami, przesuwała się o wyrzuconą liczbę oczek. Gra toczyła się w malowniczym miejscu nad jeziorem, wokół miejsca na ognisko, wśród huśtawek i zjeżdżalni.
Czegóż tam nie trzeba było dokonać! A to odśrpiewać na melodię fal Amuru pieśni M.Gomółki Już się zmierzka, a to, zjeżdżając ze zjeżdżalni, wykonać ekologiczny utwór Gdzie strumyk płynie z wolna, to znów, uformowawszy się w kajak, dopłynąć do wyznaczonego stanowiska, śpiewając gromko Ach, jak przyjemnie kołysać się wśród fal. Innym razem, wspominając z łezką w oku fest na wyjedzie w Szwecji, zjeść w czasie 2 minut (bez pomocy rąk!) dyndające na nitce ciastka (z czego grupa wywiązała się znakomicie!) lub, wybrawszy najlżejszego chórzystę, utworzyć krzesełko i przenieść go na z góry upatrzona pozycję.
ąmiechom i facecjom nie było końca, a całoąć zwieńczyła gra w Ambasadora; niezorientowanych odsyłam do przepastnych pokładów pamięci z czasów PRL-u...
Ostatecznie zwyciężyły ex aequo soprany i alty, po piętach deptały im basy; wszyscy w nagrodę za trudy otrzymali cenne nagrody w postaci lizaków i Uścisków Prezesowej, których natężenie było dawkowane w zależności od zdobytego miejsca.
Ledwo skończyła się gra, a tu trzeba było pędzić na kolację (niektórzy znów zahaczyli o Skrzynkę...), a po kolacji OGNISKO!
A należy podkreślić, że pogoda, wyproszona przez co bardziej wpływowych w niebieskich sferach chórzystów, dopisała w sobotę wspaniale; cały dzień przyświecało nam słońce, a w nocy na nieboskłonie wyłoniły się gwiazdy i cudnie nam towarzyszyły do godziny 2-giej, kiedy to, znużeni śpiewami, tańcami, jadłem a napitkami udaliśmy się, ociągając, na zasłużony odpoczynek.
Jeszcze w niedzielę grupka wytrwałych bachotkowiczów popędziła piechtą na Mszę św. do Pokrzydowa, dokąd na skróty przez las i łąki poprowadziła niżej podpisana, przy czym należy podkreślić, że udało jej się nie zabłądzić, w czym również widać rękę Opatrzności!
Wybalowani, przejedzeni i ponapawani pięknem przyrody, zapakowaliśmy się do naszych pojazdów i, śpiewając gromko Hymn Bachotka, zaczynający się słowami Jeśli wejdziesz między wrony..., żegnani znowu deszczem, udaliśmy się w kierunku Warszawy.
Do widzenia, Bachotku! Do przyszłego roku!
Gall Anonim (czyli Grażynka P.)