Szwagier. Tak go w chórze nazywaliśmy. Dlaczego? Najstarsi chórzyści tego nie pamiętają; każdy nowy adept wiedział, że Szwagier to Szwagier.

W kręgach turystycznych miał też przydomek "Mapista", że niby zawsze przy zwiedzaniu jakiegoś zakątka Ziemi "jeździł" nosem po mapie. Nosem, bo zawsze chodził zgarbiony, jakby przygięty do ziemi, a z wiekiem pochylał się coraz bardziej. Jego nieco groteskowa, charakterystyczna sylwetka sprawiała wrażenie, że zaraz się złamie; chudy, zgięty we dwoje, sprawiał wrażenie wiecznie niedożywionego, patrzącego "na księżą oborę". Poruszał się krokiem posuwistym, oczy patrzyły gdzieś w głąb siebie. Nie przeoczył jednak żadnego cudeńka przyrody czy architektury, a i dziewczynie umiał powiedzieć, że ładnie wygląda...

Jakiś wyjątkowo piękny portal w kościele (skończył historię sztuki), pole czerwonych maków czy zapierający dech widok z Kasprowego, wszystko go zachwycało. Potrafił jechać całą noc, by po uciążliwej wspinaczce spojrzeć ze szczytu na Tatry, podumać, ponapawać się pięknem przyrody i pospiesznie zejść do Kuźnicy, by zdążyć na nocny pociąg do Warszawy. Ten najtańszy, osobowy.

Spotykaliśmy go w całkiem niespodziewanych miejscach: znienacka wyłaniał się zza świerku na górskiej ścieżce, pojawiał na autokarowym parkingu w Wiedniu, gdzie chór po "tournee" miał kilkugodzinny postój w drodze powrotnej do Polski. Słaniał sie na nogach, więc ratowaliśmy go kanapką, herbatą z termosu, jabłkiem, co kto miał. Zjadał, wypijał, pogadał w swoim trochę niezrozumiałym języku (mówiliśmy: "Szwagier, wolniej", gdy w ferworze opowieści zaczynał mówić coraz szybciej i niewyraźniej) i ruszał dalej, zdążając do sobie tylko wiadomego celu.

Tak wędrował po Polsce i świecie, zatrzymując się to tu, to tam, u różnych, poznanych w czasie chórowych i nie chórowych podróży, ludków… Miał "płótno w kieszeni"; zawsze, zdało się, te same, workowate, pamiętające lepsze czasy spodnie, spraną koszulę. Prasówkę robił w MPIK-u, przy herbatce za 2,50zł (ech, czasy!).

Z okazji 70-tych urodzin Szwagra nasza ówczesna prezesowa, Marzena, urządziła mu piękny jubileusz z przygotowanym dla niego tronem i królewskimi insygniami. W prezencie dostał zimowy ekwipunek: wełniany sweter, czapkę, szalik. 

Był skromny, bardzo wrażliwy, łatwo się płoszył, jak ptak ze złamanym skrzydłem… Garnął się jednak do ludzi, by w końcu zostać samemu w tym smutnym miejscu, zwanym domem "spokojnej" starości... Zajęci swoimi Ważnymi Sprawami, zabiegani, zafrasowani, od czasu do czasu pytaliśmy siebie nawzajem: "Co u Szwagra? Jak się czuje?" Po czym pędziliśmy dalej. Kilkoro z nas troszczyło się jednak o niego: Ewa, Jasiek, paru innych....

Pamiętam, przed 15-tu laty Szwagier przyszedł na pogrzeb mojego Taty; chór wtedy nie mógł zaśpiewać. Ale Szwagier przyszedł. 

Nasze rodziny wiedziały, kto to jest "Szwagier", wszyscy, od dziadków po wnuków. Pytali: kto to jest? Szwagier. Ten z chóru? Z chóru. I wszystko było jasne.

Teraz nie ma Go już z nami… Właściwie nie ma Go już od kilku lat, od czasu, gdy zaczął odchodzić, zatopiony duchem już w innym, lepszym Świecie...? Odszedł na Połoniny. Na Niebieskie.

Wspomnienie Grażynki Pijet o Szwagrze