W międzyczasie pożegnaliśmy Jolę i Tadeusza...
Z nowszych rzeczy przypominam:

W połowie 1998 roku Chór Akademicki Uniwersytetu Warszawskiego rozpoczął swoje przygotowania do obchodów Jubileuszu 80-lecia działalności Chóru, jednego z najstarszych zespołów chóralnych w Warszawie i jednego z najdłużej działających zespołów tego typu w kraju. Ówczesny Zarząd Chóru, wraz z koordynatorem w osobie Jana Tymowskiego, w ankietach skierowanych do prawie 600 byłych Chórzystów zasygnalizowali możliwość stworzenia Towarzystwa Przyjaciół Chóru Uniwersytetu Warszawskiego.

Po wielu spotkaniach towarzysko-organizacyjnych 22 stycznia 2000 roku odbyło się zebranie założycielskie Towarzystwa. 17 kwietnia 2001 roku Towarzystwo zostało zarejestrowane jako dobrowolne, samorządne, trwałe zrzeszenie mające na celu wspieranie organizacyjne, rzeczowe i artystyczne działalności Chóru Akademickiego Uniwersytetu Warszawskiego, upowszechnianie wiedzy o jego historii i dorobku oraz przyczynianie się do integracji środowiska byłych jego członków (z § 1 Statutu Towarzystwa).

Towarzystwo Przyjaciół Chóru UW tworzą byli chórzyści, ludzie, których połączyła wspólna pasja - śpiewanie. Dla niej znajdowali czas między wykładami, seminariami, kolokwiami i egzaminami. Dochodząc do tytułu magistra, osiągali także kolejne tajniki wiedzy muzycznej, szkolili swój głos i uczyli się żyć w zespole, z którym też sięgali po laury, uczestnicząc w konkursach, festiwalach, przeglądach nie tylko w Polsce, ale i za granicą.

Na Jubileusz 80-lecia Chóru Akademickiego UW, który odbył się w maju 2001 roku, Towarzystwo zainicjowało i przygotowało monografię "Gaudeamus. 80 lat Chóru Akademickiego Uniwersytetu Warszawskiego". Jej autorzy zebrali w piękną całość historię swoich młodych lat i pokazali, ile można osiągnąć, gdy kieruje nami autentyczna pasja i umiłowanie tego, co robimy. Staraniem Towarzystwa została wydana płyta CD zawierająca 35 nagrań Chóru z lat 1963-1997, które odpowiadają etapom działalności Chóru pod batutami kolejnych dyrygentów. Jest ona świetnym załącznikiem do realizacji hasła "przeżyjmy to jeszcze raz".

Od początku swojego istnienia Towarzystwo realizuje jeden z głównych celów - kontynuowanie działalności śpiewaczej w gronie byłych chórzystów. Najpierw były to skromne, comiesięczne spotkania śpiewacze prowadzone przez byłych chórzystów Elżbietę Zwolińską i Andrzeja Trybułę. Nieśmiało przypominaliśmy sobie młode lata i wówczas nabraliśmy wiary, że można je z powodzeniem podłużyć. W listopadzie 2001 roku dyrygentem Chóru Towarzystwa został młody, bardzo utalentowany absolwent Akademii Muzycznej im. F. Chopina w Warszawie Paweł Straszewski. Początkowo śpiewaliśmy, na prośbę członków Towarzystwa, utwory "lżejsze" z dawnych lat. Od połowy 2003 roku zaczęły się już profesjonalne próby z coraz to ambitniejszym repertuarem. W zespole chóralnym ustabilizował się skład 25 - 30 osób, które regularnie, teraz już, co dwa tygodnie, przychodzą na dwugodzinne próby.

Od marca 2003 roku Chór Towarzystwa nosi nazwę Amici Canentes.

Tegoroczny maj jest bardzo zimny. Zaplanowane przez nas Spotkanie Wiosennie na 8 maja w Brwinowie stało pod znakiem zapytania, gdyż meteorolodzy zapowiadali na ten dzień ulewne deszcze. Nie wiedzieli jednak, że doborowe Towarzystwo Przyjaciół Chóru UW ma dużo, dużo szczęścia. Dla nas niebo co i raz pokazywało swój błękit, a i słonko zaglądało na naszą imprezę.

Najazd na Brwinów samochodami i wesołym, podmiejskim pociągiem udał się bardzo. Było nas prawie 40 osób (licząc rodzinę i przyjaciół organizatorki imprezy Marysi Paczkowskiej) oraz pies prezes Towarzystwa Doduś.

Marysia przygotowała dla nas wspaniałe kanapki, sosy, sałatki i gorącą herbatę oraz kawę. Śledzie pod pierzynką dowiozła Luba Swiczeniuk. Grzańca zrobiła, z przywiezionych przez siebie produktów, Ela Krawczyk. Wszyscy przywieźli ze sobą kiełbasę (oj było jej co niemiara, gdyż wiele osób pomyślało o innych przywożąc kilka porcji więcej), ciasto, ciastka i owoce. Ewa Zielińska przyniosła jeszcze bardzo ciepłą szarlotkę swojej produkcji, a Wanda Grajkowska doskonały sernik. Smak chleba, zakupionego przez Marysię w Brwinowie, będziemy pamiętać długo, tak bardzo był pyszny.

Piekliśmy kiełbaski, jabłka oraz chleb na ognisku, który dawał dużo ciepła w chłodny majowy dzień.

Rozmowom i śpiewom nie było końca. Były pieśni biesiadne i ludowe, tęskne i wesołe, poważne i frywolne, studenckie i z naszych lat dziecięcych. Były piosenki polskie i rosyjskie, a także cygańskie. No i oczywiście pieśni z repertuaru chórowego, w których prym wiodła Ewa Kierszys.

Mieliśmy do dyspozycji cały Dworek Zagroda, siedzibę Towarzystwa Przyjaciół Brwinowa, oraz przepiękny park. Bawiliśmy się świetnie do samego wieczora. Wszyscy wyjeżdżaliśmy bardzo zadowoleni, wypoczęci, rozluźnieni i uśmiechnięci, z panią Ireną Matuszelańską na czele, naszym honorowym członkiem Towarzystwa.

Dostaliśmy zaproszenie do ponownych odwiedzin Brwinowa, a także zaproszenie na koncerty. Może uda się nam zaśpiewać na jesieni, łącząc koncert z wystawą obrazów naszego Tolka Piotrkiewicza.

Marysiu, bardzo dziękujemy za wspaniały wypoczynek w Brwinowie i z niecierpliwością oczekujemy na następny!

W piątek, 25 czerwca 2004 roku, w Sali Balowej Pałacu Tyszkiewiczów Uniwersytetu Warszawskiego przy Krakowskim Przedmieściu 32, zaśpiewały razem trzy chóry reprezentujące Uniwersytet:

  • Chór Akademicki UW (dyrygent Irina Bogdanovitch)
  • Chór Kameralny UW Collegium Musicum (dyrygent Andrzej Borzym) oraz
  • Chór Towarzystwa Przyjaciół Chóru UW Amici Canentes pod dyrekcją Pawła Straszewskiego.

Ach, co to był za wspaniały koncert!!! Dla wielu słuchaczy zabrakło miejsc siedzących. Wszystkie chóry przygotowały świetne pozycje ze swojego repertuaru. I jakże cudownie brzmiały. Rozkosz dla ucha!

Smutek i żal ogarniał nas tylko z powodu braku jakiegokolwiek przedstawiciela władz uczelni, choć zaproszenia zostały przekazane. Damy im szansę poprawy na następnym koncercie, który, a mamy taką nadzieję, dojdzie do skutku w nowym roku akademickim 2004/2005.

Nasz chór zaśpiewał dostojnie, ze znakomitym brzmieniem Chorał J.S. Bacha przy akompaniamencie Michała Sawickiego, brawurowo "Cebulkę" Szalińskiego i "Pragną ocki" Wiechowicza. Dyrygent Paweł Straszewski pokazał, nieznany nam dotąd, talent konferansjera. Z niezwykła swobodą i delikatnym żartem zapowiadał nasze utwory swoim aksamitnym głosem. Na bis, nasz pierwszy w karierze Amici Canentes, zaśpiewaliśmy Gaudeamus hodie.

Tremę mieliśmy ogromną - to niesamowite przeżycie być i śpiewać na jednej scenie z chórami nam bardzo bliskimi, młodszymi koleżankami kolegami; studentami, którymi i my nie tak dawno wszyscy byliśmy. Widząc wielu naszych bliskich i przyjaciół wśród publiczności byliśmy mocno przekonani, że wszystko pójdzie znakomicie. I, jak ocenił nasz dyrygent, zaśpiewaliśmy śpiewająco. To buduje i ośmiela do dalszej pracy nad repertuarem i kolejnych koncertów.

Wielkie słowa uznania z naszej strony należą się Zarządowi Collegium Musicum, a w szczególności Iwonie Januszkiewicz-Rębowskiej i Piotrowi Bocianowi oraz ich dyrygentowi Andrzejowi Borzymowi. Bez ich wiary w to co czynią, bez ich ogromnej cierpliwości i wielkiej determinacji nie byłoby tego koncertu.

Serdecznie Wam, kochani, dziękujemy i trzymajmy wspólnie tak dalej.

Bachotek przywitał nas chmurnie i nostalgiczne, ale jakże znajomo! Gdy wjeżdżaliśmy na teren ośrodka, mignął za drzewami tak dobrze zapamiętany budynek stołówki, usłyszeliśmy szum wiatru na porośniętym sosnami terenie i poczuliśmy się w domu, tym chórowym, oczywiście, pełnym muzyki, śmiechu, ruchu. Po rozpakowaniu bagaży pierwsze kroki skierowaliśmy nad jezioro. I nagle poczułam się, jakbym znalazła się w środku czarnobiałej pocztówki z sylwetką łodzi na środku jeziora, z atramentową chmurką i napisem "kocham Cię"... Przymglone, szare niebo potęgowało jeszcze wrażenie powrotu do przeszłości, tak dalekiej, i tak bliskiej jednocześnie. 

Ale musiało minąć kilkanaście godzin, zanim z wielu grupek" wzajemnej adoracji" utworzyła się spontanicznie, choć nie bez oporów, jak za dawnych lat, jedna rodzina. Rodzina Chórowa.

Choć bez dyrygenta - kolejnych dyrygentów, aż do aktualnego, Pawła, ale za to z naszymi dawnymi instruktorami śpiewu - Jagą Ewą, Kazikiem, Hanią. I oni, jak dawniej, co jakiś czas zbierali niesforną gromadę do wspólnego śpiewania. A Marzena dwoiła się i troiła, jej charakterystyczny pomarańczowy kubraczek migał między drzewami i pojawiał się zupełnie nieoczekiwanie.

Pierwszy obiad w Akwarium. Staliśmy w kolejce do okienka, barowe, PRL-owskie stoliki z metalowymi krzesełkami, roześmiane twarze chórzystów. Żarty, wygłupy. I ta sama kolorowa mozaika na ścianie, dziwacznie ryby i stworki. Kolację już zjedliśmy przy zsuniętych stołach - w Ośrodku byliśmy prawie sami, tylko Chór i kilka przemykających się pod ścianami osób. Co chwila jakieś "niech żyje nam, niech żyje nam", nawet do Marii Szpondrowskiej gdzieś w Rzymie. Z Bachotka, w dwadzieścia kilka lat później... Po obiedzie - regaty.

Ale najpierw pół chóru wylądowało w pokoju "chłopaków": Stefana, Andrzeja i Bogdana, i to nie całkiem bezinteresownie, bo Stefan, prawdziwy Sarmata, co to "postaw się a zastaw się", przywiózł niezłe zapasy jadła i napitków, którymi częstował wszystkich w zasięgu pokoju nr 102. Nic dziwnego, że wkrótce zarówno drzwi od balkonu jak i wejściowe trzeba było otworzyć na roścież, a Stefan jeszcze zagarniał każdego ciekawie zaglądającego do nas chórzystę. Nieco podchmielone głosy niosły się daleko nad wodą, a "Sokoły" chyba było słychać na drugim brzegu! Cały ten niezwykle muzyczny harmider nagrał Andrzej ku pamięci potomnych i naszej pobachotkowej uciesze.

Odpocząwszy nieco po trudach wstępnej integracji udaliśmy się nad jezioro, gdzie dzielni sportowcy, nie bacząc na mżawkę, rozpoczęli wyścigi do Wyspy Miłości (bo taka właśnie była jej nieoficjalna nazwa!). Szwagier również dzielnie płynął i co ważniejsze, dopłynął! Jak by napatrzeć, pan to już w latach i postury delikatnej, a zdzierżył, przy wydatnej pomocy Kasi, swojej partnerki. Zresztą w kajakowych bojach prym wiedli zdecydowanie seniorzy - pierwsze miejsce zajął wszak Stefan z Jagodą; jak widać, wcześniejsze imprezowanie tylko dodało im animuszu!

Chór tłumnie i w komplecie zebrał się nad brzegu jeziora i wysypał aż na pomost, skąd z niesłabnącym zapałem dopingował sportowców, a to trąbiąc głośno, a to wydając zachęcające okrzyki, a to pociągając łyk piwa dla przepłukania nadwerężonego gardła.

A wieczorem...OGNISKO

Nad jeziorem, powoli zapadał zmierzch, mżawka ustała, nawet nieco się jakby ociepliło, czy to nasze chórowe serca tak nas rozgrzały? Zebraliśmy się dokoła ogniska I SIĘ ZACZĘŁO!

Czego tam nie było! Śpiewy profesjonalne i nieprofesjonalne (z wyraźną przewagą tych ostatnich), tańce do wtóru gitar (bo czasem brzmiały dwie-moja i Karola), teksty nastrojowe, krotochwilne i całkiem niecenzuralne - w tych ostatnich prym wiódł Karol, a dzielnie mu sekundował Jacek i Jasiek. Inni też śpiewali z zapałem a panie od czasu do czasu zatykały uszy, jak przystało na słabą i delikatną płeć... Wszystko to przegryzane chlebem ze smalcem, ogórkami kiszonymi i przepijane czym tylko się dato, byle mocne i humor podtrzymujące.

Około 12-tej w nocy pokaźna grupa śmiałków wybrała się na nocną wycieczkę wzdłuż jeziora, zabrawszy latarki i (jak przypuszczam) zapasy, zwłaszcza napojów, bo coś dziwnie długo ich nie było.

Nieliczna pozostała grupka chórzystów i kilku świeżo upieczonych sympatyków naszej zgrai podtrzymywali ciepło chórowego ogniska, nie ustając w śpiewaniu i popijaniu, a przegryzaniu. A wielkie michy smalcu z cebulką i skwarkami zdało się nie mieć dna! Tylko alkohol jakoś szybciej się kończył.. I tak spędzaliśmy tę urokliwą bachotkową noc, pełną czaru dawnych wspomnień, ciepłą od naszych uczuć; niejeden westchnął sobie cichutko, niejednej łza zakręciła się w oku...Ech, Bachotek! Ech, Ty!

I śpiewaliśmy coraz nostalgicznie, a Ania daremnie namawiała to tego, to owego na dyskotekę, i jęczała po każdej co żałośniej wyciąganej nucie.... Dopiero Karol zlitował się nad nią i rozruszał towarzystwo, śpiewając wiązankę piosenek, których treść i słowa były tak pieprzne i niecenzuralne, że nawet Ania odmówiła słuchania i jako chyba ostania już przy ognisku białogłowa poszła spać. I zadowól tu kobiety!

Zasypiałam przy wtórze jeszcze trwających przy ognisku śpiewów i okrzyków najbardziej wytrwałej grupy, w której rej oczywiście wodzili Karol, Jasiek, Jacek i Iga. Jeszcze słyszałam przez sen nocne chórzystów rozmowy, i dopiero skutki szalonej nocy poderwały mnie nad ranem. Ale na to spuśćmy już zasłonę tajemnicy!

RANO WSTAŁO PIĘKNE SŁOŃCE NAD JESZCZE PIĘKNIEJSZYM JEZIOREM BACHOTEK I POCZULIŚMY SIĘ SZCZĘŚLIWI!

Choć niektórzy nieco schorowani....

Ale na śniadanie wszyscy stawili się w komplecie, humory niezmiennie dopisywały, choć ten i ów/owa co i raz przecierał oczy i ziewał ukradkiem. Część co mniej zbalowanych wyruszyła raźno do kościoła na niedzielną mszę, reszta, ta bardziej zmarnowana, rozłożyła się pokotem na pomoście i rozstawionych na plaży ławkach, by złapać jeszcze trochę "hebanu", bo słońce mocno przygrzewało, a nawet przysnąć sobie dyskretnie. Jezioro połyskiwało niebiesko przez półprzymknięte powieki, ktoś coś śmiesznego powiedział, z pomostu dobiegały rozbawione głosy kilku chórzystów, chciało się żyć jak dawniej!

Jeszcze zbiorowe zdjęcia, poobiednia próba, którą poprowadził Kazik, z właściwym sobie humorem, niezmiennym mimo upływu lat, urodzinowy/czy imieninowy? kosz łakoci od Majki, gromkie "niech żyją" na cześć różnych szczególnie zasłużonych osobistości, pożegnalny krąg wokół wygasłego ogniska, "Szkocka piosenka" i "Konie zielone..", i już do autokaru, sybaryci do samochodów, buziaki, uściski, machanie. W drogę.

A za rok o tej samej porze - DRUGIE SPOTKANIE BACHOTKOWE!!!

Oprac. Grażyna Pijet z d. Andruszkiewicz