Stockholm, 04 czerwca 2001
Dzień w Szwecji
Tego dnia, wstawszy wcześnie, zjedliśmy szwedzkie śniadanko, i w drogę! Podczas gdy Pilna i Obowiązkowa /choć nie pozbawiona kawalerskiej fantazji/ część chórzystów popędziła za naszą przewodniczką do Ratusza, reszta leniwie pociągnęła za sznurkiem sztockholmiaków/an?/ na Stare Miasto.
 Poszwendawszy się tu i ówdzie we wzrastającym upale - gdzież te szweckie chłody?!- doczekalismy się naszej Niestrudzonej Przewodniczki, otoczonej trochę zmarnowaną grupką niedobi(pi)tych chórzystów.
 Pokręciwszy sie jeszcze trochę /już w sciśle zaplanowanym porządku!/ popędziliśmy dalej, tym razem na obiad, w wybranej starannie przez naszego nieocenionego Krzysia restauracji. Już po jakichś 40-tu minutach /maruderzy twierdzą, ze po godzinie/, zlani potem, dopadliśmy kombinatu żywieniowego zwanego w języku XXI wieku restauracją, gdzie pożywialiśmy się...czym popadnie, popijając, jak zwykle, szwedzką wodą za friko.
 Niektórzy narzekali, że dokonali złego wyboru, kierując się w kwestii zamawiania dań gustem niżej podpisanej /chodzą słuchy, że był to Władzieniek; doniesiono też, iż zarzeka się, że odtąd będzie słuchał TYLKO Andrzejka Z; o swej małżonce nie wspominał/.
 Najadłszy się i napiwszy a przecwałowawszy przez pól miasta dopadliśmy wreszcie naszych arcywygodnych koi i zapadliśmy w krótki męczący sen, z którego poderwało nas, przy czynnym udziale niektórych nadgorliwców, poczucie Obowiązku Chórowego.
 Jako się rzekło, objuczeni koncertowymi strojami, z nutami w solidnych teczkach, w butach na obcasach, w garniturach i koszulach non-iron a pod muchami cwałowaliśmy w niezmiennie prażącym slońcu raz w górę raz w dół, aby czem prędzej dać świadectwo naszemu artystycznemu kunsztowi.
 Zarząd z rozwianym włosem pędził na przedzie.
 Po upragnionej próbie nie uchroniliśmy się - jak łatwo było przewidzieć! - przed kolejnym sukcesem.
 Zagraniczne audytorium oklaskiwało nas z zapałem, żądając bisów.
 NIEPRAWDĄ JEST, JAKOBY BYLI TO GŁÓWNIE KREWNI-I-ZNAJOMI KRÓLIKA!!
W pełni usatysfakcjonowani , z naszą obładowaną kwiatami Zuzią oraz niezmordowanym Zarządem na czele, znów wyruszylismy w drogę, to w dół, to w górę.
 W międzyczasie, niesyci sukcesu, wykonaliśmy od niechcenia - przy gorącym aplauzie słuchaczy - parę lżejszych kawałków.
 Wkrótce jednakoż dotarliśmy do naszej łajby, choć nie w komplecie; co poniekórzy musieli się wzmocnić miejscowym piwkiem.
 Większość jednak zadowoliła się wodą/patrz wyżej/ i kanapkami, własnym sumptem z ojczystych specjałów przyrządzonymi.
 Było trochę zamieszania z miejscem biesiadowania, ale w końcu, posiliwszy się, zapadliśmy w wygodne fotele klubowe/ niektórzy w pidżamkach i i nnych ineksprymablach/, nie pogardziwszy jednakowoż na koniec piwkiem /tyż miejscowym/.
 I tak kole 24-tej zakończył się ten pełen wrażeń - nie tylko artystycznych!-kolejny dzień naszego tournee.
Relacja autoryzowana.
 Ewentualne niedociągnięcia stylistyczne ZAMIERZONE.
 Wydarzenia wybrały i komentarzem opatrzyły:
 Grażyna P.
 i
 Wiktoria M.